Jak wiele innych rzeczy, tak i gospodarstwo, w którym urodzili się Cilly i Franciszek, przez długi czas było dla mnie miejscem zupełnie abstrakcyjnym. Widziałem je na zdjęciach – obejście położone na niewielkim wzniesieniu, z budynkiem mieszkalnym, dwoma stodołami i kilkoma drzewami na podwórzu. Znam je z fotografii, na których uwieczniono wesela odbywające się na tle budynków gospodarczych z czerwonej cegły i moją babcię siedzącą z przyjaciółmi i rodziną nad brzegiem jeziora. W oparciu o jedno, niewielkie zdjęcie mój ojciec sporządził nawet rysunek gospodarstwa. I jak daleko sięgam pamięcią wisiał on na ścianie w salonie u dziadków.
Wiedziałem tylko mniej więcej, a raczej przypuszczałem na podstawie fotografii i dawnej mapy Łęgajn, w którym miejscu usytuowane było obejście. Ale nie udawało mi się odnaleźć dokładnej lokalizacji.
Aż do teraz. Dokładnie po upływie osiemdziesięciu lat od chwili, kiedy Wehrmacht, Luftwaffe i niemiecka marynarka wojenna zaatakowały Polskę bombardując Wieluń i zabijając przy tym 130 mieszkańców i próbując silnym ostrzałem zmusić obrońców Westerplatte do kapitulacji, razem z moim ojcem i jego żoną pojechaliśmy do Kaplityn. Pani sołtys, Krystyna Szter obiecała mi zdobyć trochę informacjei. Ostatecznie wiedziałem przecież, że mieszkali tam jacyś krewni ze strony siostry mojej babci, Luzie, noszący po jej mężu nazwisko Schnarbach. Nie spodziewałem się jednak tego, co miało nastąpić. Owszem, spodziewałem się informacji, może o gospodarstwie, albo o innych miejscach związanych z rodzinami Nerowskich, Barrabaschów czy Schnarbachów. Ale zamiast tego spotkałem krewnych, o których istnieniu nic nie wiedziałem. Krystyna nawiązała bowiem kontakt ze Stefanem Schnarbachem, synem Luzie, a moim kuzynem, i z jego bratankiem Stefanem Markiewiczem.
I oto stałem pod śliwą rosnącą w centrum Kaplityn, a słowa więzły mi w gardle. Dla mojego ojca była to natomiast okazja do kontynuowania rozmowy, rozpoczętej w Niemczech zachodnich w latach siedemdziesiątych, kiedy to Stefan odwiedził swoją ciocię Cilly, a Lothar musiał z dumą zawieźć go do C & A. Dzięki Kornelii Kurowskiej z Fundacji Borussia, która pomogła przełamać barierę językową, udało się nam przy kawie i cieście podanym przez żonę Stefana, panią Elżbietę, ustalić kilka detali z historii rodzinnej i omówić związki między poszczególnymi krewnymi.
Jedynie na mała chwilę opanowało nas zakłopotanie, a może to tylko ja się tak poczułem, kiedy zaczęliśmy rozmowę o gospodarstwie i o tym, co stało się z ziemią. Sytuacja był niemalże banalna, i przypominała pewnie jedną z wielu takich sytuacji, jakie w ciągu ostatnich 30 lat często musiały mieć miejsce na tych terenach, a także na Pomorzu i na Śląsku: oto grupa Niemców z Zachodu siedzi w polskim domu próbując wywiedzieć się, jakie były losy domostwa i przynależnej ziemi. Z drugiej strony ani ja, ani mój ojciec nie mamy pojęcia o życiu na wsi i nie znamy się na prowadzeniu gospodarstwa, a jedyne, co nas interesowało, to odpowiedź na pytanie, czy ta ziemia, o której tak dużo słyszeliśmy, naprawdę istniała, a nie była jedynie wytworem wyobraźni babci Cilly mającym ułatwić jej pożegnanie z małą ojczyzną.
Ale uczucie zakłopotania szybko przeminęło. Ustępowało z każdym łykiem kawy i kęsem ciasta, z każdym obejrzanym wspólnie zdjęciem z wesel w latach trzydziestych, dzieci i wnucząt i z każdą łzą mego ojca, wywołaną ciepłem i gościnnością, jakiej doświadczyliśmy i faktem, że odnaleźliśmy miłych ludzi, którzy naprawdę połączyli nas z tą ziemią.
Potem razem wybraliśmy się do Łęgajn, gdzie dwóch Stefanów zabrało nas na szaloną przejażdżkę przez las dokładnie do tego miejsca, gdzie kiedyś stał dom Cilly i Franciszka i Luzie i Otti i Bruna i Monie i Otto. Armii Czerwonej zawdzięczamy to, że z obejścia nie pozostało nic prócz dziury w miejscu, w którym dawniej znajdowała się piwnica i kilku obłupanych, czerwonych cegieł walających się po lasku, w jaki przekształciło się kilka drzew stojących dawniej na podwórzu. Dokładnie tych drzew, które kiedyś narysował mój tato. I tak mogłem dotknąć żywego organizmu, który istniał już wtedy, kiedy urzędowali tu Cilly z Franciszkiem, a po podwórku biegały dzieci i może zupełnie jak ja teraz, głaskały korę drzew.
Bardzo ciekawe, te miejsca i nazwiska są mi znane. Moja mama jest z domu Nerowski.